_
 _ _ | |_  ___
| '_>|   || . \
|_|  |_|_||  _/
          |_|Śliskie macki kontra jedynie słuszni patrioci
    Początek 2002 roku mocnym akcentem zaznaczył się w historii Europy. Nowa, wspólna dla większości krajów Piętnastki waluta stała się spoiwem, łączącym gospodarkę zjednoczonego Starego Kontynentu silniej, niż cokolwiek przedtem. Kwestie ściśle polityczne ustępują powoli miejsca gospodarce. Unia Europejska, obok traktatów politycznych zjednoczona wspólną walutą, umacnia się i pomimo gospodarczej zadyszki wzmacniać się będzie.
    Tymczasem w Polsce grupa ludzi, korzystając z antyunijnej retoryki spotyka się z niepokojąco pozytywnym odbiorem części społeczeństwa. Wyprzedaż majątku narodowego, iluminatorzy, groźba wynarodowienia, śliskie macki, brukselski spisek... Takie i utrzymane w zbliżonym tonie hasła trafiają na zadziwiająco podatny grunt. Różnego rodzaju czasopisma prześcigają się w alarmujących statystykach, ile odwiecznie polskiej ziemi w okolicach Opola zostało już sprzedanych w obce (czyt. niemieckie) ręce, a wyciągani z rękawa znawcy Unii prześcigają się w alarmujących doniesieniach o krytycznym stanie europejskiej gospodarki. I znajdują wdzięcznych słuchaczy, którzy karmieni podobnymi informacjami prędzej przejdą na Islam, niż oddadzą Rzeczpospolitą w łapy brukselskich spiskowców.
    Nikt spośród grupy eurofobów, bo granice eurosceptycyzmu zostały przekroczone już dawno temu, nie zastanawia się jednak nad faktem, że o ile w Unii dzieje się aż tak źle, to jednak żadne państwo członkowskie z niej nie występuje. Co dziwniejsze, oddane w łapy "bezlitosnego systemu bankowego" kraje takie jak Hiszpania czy Grecja jakimś dziwnym zrządzeniem Opatrzności nie przekształciły się w intelektualną pustynię, a ser feta czy hiszpańska Cava nie stały się towarami zakazanymi. Zdziwienie może przerodzić się w osłupienie, gdy dostrzeże się, że cynicznie wykorzystywane, a nawet, zdaniem niektórych, bezczelnie okradane przez Brukselę kraje mają się całkiem nieźle, budując z Unijnych dotacji autostrady, jakie chyba jeszcze nieprędko zobaczymy w Polsce i tworząc infrastrukturę przyciągającą inwestorów z całego świata. Czyżby kolejny spisek? A może jednak Unia Europejska nie jest aż taka zła?
    Jak wynika z przeprowadzonych przez CBOS badań, najwięcej przeciwników Piętnastki mieszka w województwach podkarpackim, lubelskim oraz podlaskim, czyli oględnie rzecz ujmując, w słabiej wykształconej i uboższej "Polsce B". Niechęć do UE przekłada się na sympatie polityczne - w województwach, w których grono eurosceptyków jest największe, najlepsze wyniki osiągnęły skrajnie antyunijne partie: Liga Polskich rodzin oraz Samoobrona. Co więcej, poparcie lub jego brak dla unii europejskiej ściśle wiąże się z miejscem zamieszkania. Zależność jest prosta: im mniejsza miejscowość, tym więcej przeciwników zjednoczonej Europy. W dużych miastach grono eurosceptyków nie przekracza 15%, najmniejsza jest również liczba respondentów, którzy w tej sprawie nie mają wyrobionej opinii. Na wsi i w mniejszych miastach wynik ten gwałtownie się pogarsza - ponad 40% wyborców nie ma podstawowych informacji na temat Unii Europejskiej oraz integracji naszego kraju z Piętnastką. W świetle fatalnej polityki informacyjnej kolejnych rządów brakuje publicznej debaty, która odpowiedziałaby na pytanie: wstąpić, czy nie?
    Idea wstąpienia Polski do Unii Europejskiej w ogólnym zarysie popierana jest przez główne siły polityczne kraju. Niemniej jednak antyunijna opozycja w miarę postępu procesu negocjacyjnego sprawia wrażenie coraz bardziej skonsolidowanej. Jednocześnie coraz bardziej widoczny staje się niski poziom wiedzy o Unii Europejskiej i świadomość korzyści oraz zagrożeń, związanych z integracją. Należy w tym miejscu przypomnieć, że partie polityczne, przynajmniej teoretycznie, za główny cel powinny stawiać sobie dobro państwa. Zastanówmy się więc, czy wstąpienie Polski do UE będzie posunięciem korzystnym.
    Jednym z głównych argumentów przeciwników integracji Polski z Unią jest kwestia sprzedaży gruntów. Zgiełk przeciwko wolnorynkowemu obrotowi polską ziemią, jak większość akcji politycznych radykałów, opiera się na szarpaniu patriotycznych emocji i demagogicznym stosowaniem wielkich słów. Wykorzystuje powszechną, niestety, w Polsce nieznajomość elementarnych zasad ekonomii oraz sytuacji gospodarczej Europy i świata.
    Ludzie, którym nieustannie tłoczy się do głowy, że "ziemia to nasza narodowa substancja, ziemia to matka, a matki się nie sprzedaje, ziemia to podstawa bytu pokoleń" itd. nie rozumieją, że stosowani w roli straszaka Niemcy (czyżby powrót do PRL-owskiej tradycji straszenia rewizjonistami?), ani nikt inny z Europy Zachodniej nie wykupią polskiej ziemi po szesnastokrotnie niższej cenie. Dlaczego? Bo polska ziemia wielokrotnie tańsza niż na Zachodzie jest teraz, gdy mieszkańcy owego Zachodu nie mogą swobodnie kupować gruntów i to właśnie stanowi przyczynę ich niskiej ceny. Z chwilą dopuszczenia do normalnego obrotu ziemią zacznie działać prawo popytu i podaży, a w efekcie cena wzrośnie do maksymalnego poziomu, za jaki przeciętny mieszkaniec Europy zechce ją kupić. Argument o "masowym wykupie" jest bezsensowny - w tym właśnie miejscu ponownie do głosu dochodzą zasady ekonomii. Na wolnym rynku masowy wykup jest niemożliwy, bo jak wiadomo wykupywanie podnosi cenę. Spiskowcy, zdaniem niektórych środowisk polskiej sceny politycznej, pragnący wynarodowienia Polaków poprzez pozbawienie ich ziemi, za każdy kolejny hektar płaciliby coraz więcej - a to po prostu by się nie opłacało.
    Kolejną kwestią jest liczba chętnych. Skąd właściwie mieliby się wziąć chętni do nabycia, po wolnorynkowej cenie, polskiej ziemi? Wszystkie kraje Piętnastki cierpią na nadprodukcję rolną, więc dodatkowa ziemia europejskim farmerom raczej nie jest potrzebna. Poszukiwanym towarem jest natomiast ziemia do zastosowań nierolniczych: fabryka, pole golfowe, centrum turystyczne, domek nad brzegiem morza... Ziemia zagospodarowana w ten sposób staje się dobrodziejstwem dla bliższej i dalszej okolicy - powstają miejsca pracy, postępuje rozbudowa infrastruktury. Ten wariant jednak w najbliższym czasie Polsce nie grozi - jakiego inwestora przyciągną tereny zacofane, gdzie najbliższy węzeł internetu znajduje się w odległości 10 km, lotnisko 200 km, a dojeżdżać trzeba po dziurawej i zapiaszczonej drodze?
    Często poruszaną przez przeciwników integracji kwestią są europejskie normy i regulacje, dotyczącej prawie każdego aspektu życia. Trzeba przyznać, że gąszcz unijnych przepisów często budzi co najmniej zdziwienie i obawę przed totalną biurokratyzacją. Narosło jednak wiele niedorzecznych lub w najlepszym wypadku nie do końca prawdziwych mitów, o których można przeczytać lub usłyszeć przy okazji debat o wpływie instytucji Unii Europejskiej na życie przeciętnych ludzi. W miarę postępu procesu negocjacyjnego, torującego Polsce drogę do rozszerzonej Piętnastki, przeciwne temu radykalne środowiska przedstawiają wiele norm i przepisów w coraz bardziej tendencyjny sposób, starając się za wszelką cenę wywołać negatywny obraz Unii przynajmniej w części polskiego społeczeństwa.
    Powszechne stało się np. przekonanie, że unijny rynek został zamknięty dla wygiętych bananów, tymczasem przepis w tej kwestii ma na celu jedynie podzielenie owoców na klasy jakości i ułatwienie handlu bananami. Podobne sugestie, dotyczące np. kształtu truskawek czy klamerek w paskach pielęgniarek są jedynie wyssanymi z palca historyjkami. Z drugiej strony pozostaje faktem, iż niektóre europejskie normy mogą okazać się zabójcze dla małych i średnich polskich firm. Konieczność montowania sanitariatów z fotokomórkami czy wykładania glazurą zakładów produkujących żywność nie są kuszącą perspektywą dla polskich przedsiębiorców. I nie zmienia tego wizja ogromnego, europejskiego rynku stającego po przystąpieniu do Unii otworem dla polskich towarów - w wielu przypadkach dla małych, lokalnych firm eksport byłby nieopłacalny. Właściciele niewielkich przedsiębiorstw, ta kształtująca się dopiero w Polsce klasa średnia, pozornie wzorcowi przedstawiciele zjednoczonej Europy, często patrzą na proces integracji z uzasadnioną obawą. Nie zapominajmy jednak, że unijne normy, choć niekiedy wydawać się mogą jedynie bezsensowną biurokracją, wbrew odczuciom niektórych ludzi ustanowione zostały właśnie w ich interesie, zapewniając czystsze, bardziej zdrowe i spędzone w wygodniejszych warunkach życie.
    Osobną kwestią, traktowaną przez wielu ze śmiertelną powagą jest sprawa kuchni. Polska kuchnia, z jej specyficznymi potrawami jest dla wielu obcokrajowców dość egzotyczna. Tymczasem obowiązujące w Unii normy to w znacznej części dokumenty regulujące zasady obrotu artykułami rolnymi i spożywczymi. Kilkadziesiąt tysięcy stron drobiazgowo opisuje każdy etap pozyskiwania, przetwarzania, receptury i sprzedaży żywności. Wśród nich istotną rolę zajmuje oczywista z pozoru kwestia - higiena. Spełnienie tej części unijnych norm, mimo zrozumiałego w obecnej sytuacji oporu rolników i producentów żywności może wyjść nam tylko na zdrowie. Ale z punktu widzenia psychologii to, co jemy, wolność wyboru potraw jest istotną częścią jednostkowego poczucia wolności osobistej.
    Tymczasem według opracowanej przez Unię Europejską definicji ogórka, polskie małosolne ogórkami nie są. Pojawia się za to święte oburzenie rzeszy zaniepokojonych takim stanem Polaków, których unijne instytucje chcą pozbawić istotnego elementu tradycji biesiadowania. Unijny ogórek to długi, gładki owoc - ogórek sałatkowy. I do czasu, aż zaprotestowali Polacy, istnienie innego rodzaju ogórków nie przyszło nikomu do głowy. Na szczęście problem został rozwiązany - stosownie do naszych gustów stworzono nową odmianę ogórków, oznaczanych jako "krótkie". Normy europejskie okazały się możliwe do zastosowania nawet w specyficznych warunkach. Zdecydowanie korzystne działanie unijnych norm zaobserwujemy również na polskim rynku napojów alkoholowych. Zgodnie z definicją wino jest produktem fermentacji soku z winogron, więc nazwą tą w końcu przestaną być nazywane wytwarzane z pleśniejących przetworów owocowych "alpagi" czy "arizony".
    Przykład ogórków powinien jednak uświadomić wszystkim obrońcom polskiej kuchni, że wstąpienie do Unii nie oznacza końca rodzimej sztuki kulinarnej. Przepisy są dostosowywane do sytuacji, a w wielu przypadkach kontrowersyjną potrawę uznaje się za wyrób regionalny, co umożliwia jej dalsze spokojne istnienie w zjednoczonej Europie.
    Na negatywny wizerunek Unii Europejskiej u znacznej części społeczeństwa, obok działań partii politycznych i grup niechętnych integracji wpływa także zdecydowanie zła polityka informacyjna kolejnych polskich rządów. O tym, jak ważna jest to kwestia, świadczyć może przykład ostatnio przyjmowanych w skład Unii państw. Gdy w 1994 roku Szwedzi mieli w referendum zdecydować, czy chcą wstąpienia do unii, ówczesny premier, Carl Bildt obrazowo tłumaczył sytuację swojego kraju: "Gdy na wyspie Robinsona pojawił się Piętaszek, Robinson stracił na jego rzecz nieco suwerenności, ale czy to znaczy, że jego życie się pogorszyło?". W marcu 1994 roku, osiem miesięcy przed referendum, 2/3 Szwedów nie chciało do UE, a środowisko antyunijne było skonsolidowane i bardzo wpływowe (do przeciwników integracji należała min. światowej sławy autorka książek dla dzieci Astrid Lindgren). Rząd rozpoczął jednak przemyślaną kampanię, odpowiadając na zarzuty eurosceptyków. Przedstawiono wizję Europy zintegrowanej od Portugalii po Bug, na którą Szwecja nie będzie miała żadnego wpływu. Prounijna kampania silnie akcentowała oczywiste korzyści ekonomiczne, jednak nie ograniczała się tylko do nich. Zaznaczano np., że po wstąpieniu do Unii Szwecja będzie mogła rozszerzać na kraje Europy swoje wysokie normy ochrony środowiska, politykę równouprawnienia kobiet czy rozwiązania socjalne. Rezultat? 13 listopada na pytanie "czy uważasz, że Szwecja powinna zostać członkiem Unii Europejskiej zgodnie z układem zawartym pomiędzy nią a krajami Unii" ponad 52% wyborców odpowiedziało "tak". Ktoś zauważy - 52% to niewiele więcej niż połowa. Nie zapominajmy jednak, że kilka miesięcy przed referendum odsetek ten wynosił zaledwie około 30%, a Szwedzi dokonywali wyboru w oparciu o rzetelną wiedzę (niezależnie od prowadzonej przez rząd kampanii na rzecz zjednoczenia, przeciwnicy integracji otrzymywali porównywalną ilość pieniędzy na swoją działalność), znając zagrożenia i korzyści. Kolejnym przykładem zakończonej sukcesem prounijnej kampanii jest Austria.
    Tymczasem w Polsce zaledwie 15% społeczeństwa czuje się dostatecznie poinformowana o korzyściach i zagrożeniach związanych z integracją, o instytucjach i działaniu Unii Europejskiej. Podczas gdy nasz kraj wciąż odkłada rozpoczęcie akcji promowania Unii w mediach, nasi południowi sąsiedzi już dawno rozpoczęli stosowne działania. "Czy wiesz, co wstąpienie do Unii Europejskiej oznaczało dla niemieckich kolejarzy? Pewnie jesteś bardziej zainteresowany sytuacją czeskich kolejarzy?" - To i inne pytania związane z unijną integracją od dawna pojawiają się w czeskich w reklamach prasowych, radiu i na billboardach.
    A w Polsce... cisza. I nic zapowiada, by stan ten uległ szybkiej poprawie. Jak mówi minister Danuta Hubner - Akcja medialna będzie konieczna dopiero w 2003 roku, w kampanii przed referendum zjednoczeniowym. Wszystko więc wskazuje, że do tego czasu Polacy nadal, w miejsce rzetelnych informacji, karmieni będą z jednej strony landrynkową wizją krainy mlekiem i miodem płynącej, z drugiej natomiast opowieściami o spisku, za wszelką cenę dążącym do wciągnięcia Polski w brukselskie szpony. Niektórzy z polityków, grzmiąc z sejmowej trybuny o nieuchronnej utracie suwerenności i robiąc wszystko, aby nie dopuścić do przewidywanej katastrofy zapominają, że to nie Polska robi Unii Europejskiej łaskę, wchodząc w jej struktury. Naszego kraju po prostu nie stać na pozostanie poza strukturami unijnymi. Zdają się nie pamiętać, że pomimo wielu związanych z integracją problemów jest ona dla kraju jedynym sensownym rozwiązaniem.
    A może śni im się Związek Białorusi i Rosji poszerzony o III RP?



Copyright by Łukasz Michalik, 2002

::[góra]::[nawigator]::[rhp]::

[«««]
      _
 _ _ | |_  ___
| '_>|   || . \
|_|  |_|_||  _/
          |_|[KONIEC]